Święta zimowe mają w sobie coś osobliwego. Nawet osoby, które przez resztę roku nie przywiązują wagi do rytuałów, w grudniu nagle zwalniają, zapalają światła, przygotowują określone potrawy i czekają na znak, że „można zacząć”. Trudno powiedzieć, dlaczego dokładnie to się stało, ale gdzieś pod warstwą dekoracji, reklam i współczesnych narracji wciąż działa stary mechanizm. Robimy rzeczy, których sensu często już nie znamy, a mimo to czujemy, że właśnie tak powinno być. To nie przypadek. To ślady bardzo dawnego porządku.
Święta, które znamy
Zaczyna się niewinnie. Dom stopniowo zmienia rytm. Jest więcej światła niż zwykle, choć na zewnątrz panuje najgłębsza ciemność. Zapalamy lampki, świece, ustawiamy choinkę, jakbyśmy chcieli zaznaczyć swoją obecność w tej najkrótszej porze roku. W powietrzu pojawia się zapach potraw, które jada się właściwie tylko teraz. Mak, miód, ryby, suszone owoce.
Jedzenie, które przepełnione jest symboliką i magią.
Jest też moment oczekiwania. Coś musi się wydarzyć, zanim usiądziemy do stołu. Pierwsza gwiazdka, umowny znak, że czas zwyczajny się skończył. Potem cisza. Nawet w domach, gdzie na co dzień mówi się głośno, w ten wieczór ton instynktownie się obniża. Kłótnie odkłada się na później. Trudne rozmowy czekają. Jakby wszyscy intuicyjnie wiedzieli, że ta noc nie jest na nie odpowiednia.
Przy stole stoi jedno miejsce więcej. Tłumaczymy je sobie różnie – że dla wędrowca, że z grzeczności, że „tak się robi”. I choć niewielu z nas spodziewa się rzeczywistego gościa, to jednak nikt tego miejsca nie usuwa. Ono musi być.
Potem są pieśni. Śpiewane wspólnie lub tylko puszczone w tle. Znane od dzieciństwa, powtarzalne, niosące poczucie ciągłości. I nawet jeśli ich treść jest już inna, to funkcja pozostaje ta sama: wypełnić noc słowem.
To wszystko wydaje się oczywiste. A jednak, gdy spojrzeć uważniej, trudno nie zadać pytania: dlaczego akurat tak?
Kiedy noc była naprawdę ciemna
Dla naszych praojców zima nie była nastrojem. Była doświadczeniem granicznym. Przesilenie zimowe, moment najkrótszego dnia i najdłuższej nocy, wyznaczało punkt, w którym światło osiągało swoje minimum. Nie świętowano jeszcze zwycięstwa dnia. Świętowano fakt, że ciemność przestaje narastać.
To była noc czujności. I właśnie dlatego miała tak szczególną oprawę. Dawni Słowianie wiedzieli, że w tym momencie roku porządek świata jest kruchy. Granice między tym, co żywe, a tym, co martwe, między tym, co znane, a tym, co nieoswojone, stawały się cieńsze. Trzeba było działać ostrożnie. Trzeba było się zebrać.
Tak narodziło się to, co dziś zwane jest Szczodrymi Godami – święto przesilenia zimowego. Nie jednego wieczoru, lecz całego okresu, w którym wspólnota skupiała się wokół ognia, stołu i opowieści. Ogień rozpalano na nowo, wygaszając stary. Światło miało chronić dom i ludzi. Jedzenie miało zapewnić ciągłość życia. Słowo miało zakląć przyszłość.
I właśnie te elementy przetrwały.
Ślady, które wciąż rozpoznajemy
Puste miejsce przy stole nie było gestem uprzejmości. Było znakiem pamięci. Wierzono, że w czasie przesilenia przodkowie wracają do domów. Nie po to, by straszyć, lecz by czuwać. Dlatego należało zachować powagę, nie podnosić głosu, nie psuć tej nocy sporami. Dzisiejsza symbolika jest łagodniejsza, ale miejsce zostało.
Mak, miód, ziarno i suszone owoce nie pojawiły się na wigilijnym stole przypadkiem. To były produkty graniczne, łączące świat życia z cyklem przemijania. Jedzenie nie miało tylko sycić. Miało „działać”.
Światło, którym dziś dekorujemy domy, jest echem dawnego ognia obrzędowego. Nawet jeśli stało się estetyczne, wciąż pełni tę samą funkcję – zaznacza obecność życia w najciemniejszym momencie roku.
Kolędy, zanim stały się pieśniami religijnymi, były zaklęciem. Chodzenie od domu do domu, śpiewanie, składanie życzeń miało realnie wpłynąć na nadchodzący czas. Słowo miało moc sprawczą. Zmieniła się treść, ale potrzeba mówienia o radości została.
I wreszcie cisza. Ten moment zawieszenia, kiedy jeszcze nic się nie zaczęło, a już wszystko jest gotowe. Dawniej był to czas obserwacji i uważności. Dziś nazywamy go atmosferą świąt. Mechanizm pozostał ten sam.
To, co naprawdę przetrwało
Najciekawsze jest to, że z dawnych obrzędów przesilenia zimowego nie przetrwały konkretne wierzenia. Przetrwał sens. Przekonanie, że w najciemniejszą noc roku człowiek nie powinien być sam. Że wtedy trzeba być bliżej siebie, bliżej domu, bliżej pamięci.
Może dlatego te święta wciąż działają. Bo niezależnie od tego, jak je nazwiemy, nadal odpowiadają na tę samą potrzebę, którą mieli nasi praojcowie. Potrzebę światła, wspólnoty i nadziei, że od tej nocy będzie już tylko jaśniej.
Zobacz także: