Kiedy człowiek siada do Wigilii, ma wrażenie, że wszystko tu jest od zawsze. Jakby te potrawy, te zwyczaje, to sianko pod obrusem i to jedno wolne nakrycie były starsze niż sama Polska. A tymczasem… prawda jest taka, że Wigilia to bardziej historia o tym, jak ludzie lubią mieszać wszystko ze wszystkim i tworzyć z tego coś pięknego.
Bo to, co dziś uważamy za tradycję „odwieczną”, ma często najwyżej kilkaset lat, a bywa, że mniej. I gdyby tak przy stole ktoś zaczął dopytywać, skąd się to wszystko właściwie wzięło, to musielibyśmy przyznać, że Wigilia przypomina trochę rodzinny album: trochę zdjęć starych, trochę nowych, część podpisanych, część nie, część dorobiona później, ale jakoś w całość pasuje.
Na przykład takie siano pod obrusem. Dziś wszyscy mówią, że to dla upamiętnienia żłóbka. A wcześniej? Zanim chrześcijaństwo u nas rozsiadło się na dobre, ludzie wkładali to siano pod stół, żeby im się plony udały, żeby bydło było zdrowe, żeby ziemia była łaskawa. Bo zima była kiedyś naprawdę zimą — z taką zimą to człowiek wolał mieć urodzaj, nie jakieś niespodzianki.
A to wolne nakrycie… dziś elegancko mówimy, że dla wędrowca. To piękna symbolika, ale korzenie są starsze. Dawniej wierzono, że w tę noc przodkowie zaglądają. Nie żeby przyszli na kolację, ale blisko byli. To zostawiało się im miejsce. Jakoś tak z czułości, trochę ze strachu, trochę na wszelki wypadek. Potem zwyczaj się zmienił, opowieść przeszła w nową formę i teraz wszyscy powtarzamy, że „dla niespodziewanego gościa”.
Weźmy choćby to, co jemy. Barszcz z uszkami — niby polski klasyk. Tylko że ten barszcz ma w sobie kawałek kuchni ruskiej, trochę żydowskiej i trochę polskiej. Karp? Ten król wigilijnego stołu wcale nie jest taki starożytny, jakby się chciało. Wcześniej na stołach królował szczupak, sandacz, czasem śledź. Dopiero w PRL-u karp awansował do rangi bohatera. I tak już zostało.
A choinka? To dopiero późny gość. Wcześniej wisiały podłaźniczki — gałązki przyozdobione jabłkami, orzechami, świńskimi opłatkami. Tak, naprawdę — tak to wyglądało. Choinka pojawiła się na dobre dopiero w XIX wieku i od razu zrobiła taką karierę, że dziś nikt sobie bez niej świąt nie wyobraża.
A prezenty? Te z kolei długo były na Mikołaja albo na Trzech Króli. Wigilia była bez nich, aż w pewnym momencie ludzie stwierdzili: „A czemu nie tutaj?”. No i weszły. I zostały.
I tak z roku na rok Wigilia przyjmowała w siebie nowe warstwy, trochę jak dobrze przełożony tort — i każda rodzina ma swój własny przepis. W jednych domach jest kutia, w innych makówki, w jeszcze innych nikt nawet nie słyszał o maku, za to śledzie są w trzech wersjach i makowca nikt nie żałuje.
Ale wiecie co jest najciekawsze? Że mimo tych wszystkich różnic, zapożyczeń, przetasowań i zmian, Wigilia działa. Każdego roku. A przecież nic w niej nie jest „od zawsze”, a prawie wszystko zostało dopisane w międzyczasie.
I może właśnie dlatego jest tak wyjątkowa. Bo nie stoi w miejscu. Bo zmienia się z nami. Bo każda rodzina dopisuje swoje rozdziały — nową sałatkę, prezent od serca, odtwarzaną kolędę, ciasto, które zawsze się rozwala, ale i tak jest najlepsze.
Wigilia jest jak gawęda, którą każde pokolenie opowiada trochę po swojemu. A mimo to sens zostaje ten sam: żeby być razem, żeby było ciepło, żeby ten jeden wieczór pachniał czymś, co daje człowiekowi spokój.
I może w tym cała magia.
Zobacz też
Sandacz w maśle cytrynowym - idealny dla low carb
Barszcz wigilijny low carb z uszkami bez mąki pszennej
Sernik truflowy z solonym karmelem bez cukru